Znakomity biegacz, czołowy zawodnik w polskim maratonie w latach 80. i 90., zwycięzca wielu międzynarodowych zawodów, nagle ulega poważnemu wypadkowi samochodowemu. Połamane żebra, pęknięta śledziona, wylew krwi do mózgu, pęknięty odcinek szyjny kręgosłupa. Diagnozy nie były pokrzepiające. Perspektywę jazdy na wózku inwalidzkim wyparła wola walki i siła charakteru. Poznajcie niezwykłą historię Edwarda Rydzewskiego, mieszkańca Kędzierzyna-Koźla, który z miłości do biegania pokonał słabości ciała.
Każdego dnia, bez względu na to, czy wieje wiatr, pada deszcz, jest zimno lub skrajnie ciepło Edward Rydzewski z Kędzierzyna-Koźla wychodzi z domu i lekko kulejąc rozpoczyna swoją 10 kilometrową trasę biegową. Ten niezwykle wytrwały sportowiec to nie tylko wytrenowany, silny fizycznie mężczyzna, lecz przede wszystkim siłacz psychiczny, który miał odwagę rzucić rękawicę losowi i, co najważniejsze, znaleźć w sobie tyle siły, by z nim wygrać. „Przyjdź, opowiem Ci moją historię”, mówi zatrzymany podczas treningu, po czym odbiega w stronę lasu, który codziennie przemierza.
W jego mieszkaniu ducha sportowej rywalizacji czuć już od wejścia, kiedy słońce padające od strony okna rozświetla ustawione obok siebie puchary. Wielkie błyszczące trofea niemal przytłaczają meblościankę, która już lekko ugina się pod ich ciężarem. Każde z nich zdobyte litrami potu i niezwykłą pracą nad własnym ciałem. Duma właściciela jest zrozumiała, niewiele osób może pochwalić się tyloma sukcesami. Jednak to nie one są jego największym osiągnięciem, lecz jego wiara, siła i niezwykle wytrenowany umysł. Siada na kanapie, podsuwa filiżankę świeżo zaparzonej liściastej herbaty. Swoją słodzi kilkoma łyżeczkami cukru. „Tak, jestem sportowcem, który słodzi i zawsze tak robiłem, ale herbaty nie piję z torebki ”. Wyciąga wielki album ze zdjęciami i zaczyna swoją opowieść.
Przygodę z bieganiem rozpoczął w 1972 roku w niewielkim klubie Bielawianka w mieście Bielawa w woj. wałbrzyskim, miał wtedy 12 lat. Pierwszy jego trener to Władysław Płonka, któremu zawdzięcza to, jakim jest teraz człowiekiem. Zaszczepił w nim bakcyla do sportu i nauczył nie tylko prawidłowego biegania, ale przede wszystkim trenował jego umysł.
Sport sposobem na problemy
Edward urodził się w niewielkiej miejscowości i bieganie było dla niego odskocznią od codzienności i problemów z nią związanych. Nie miał łatwego życia. Ojciec był alkoholikiem, a matka ciężko chorowała i umarła bardzo młodo. Życie chłopca, który był światkiem libacji alkoholowych we własnym domu i z bezradnością przyglądał się, jak powoli odchodzi jego mama, odcisnęło na nim piętno. Dorastał, będąc pół sierotą, autorytetem był dla niego trener.
- Gdyby nie on, zapewne zostałbym zwykłym chuliganem, bo w tym kierunku brnęły moje losy. To właśnie sport stał się sposobem na równowagę i zrzucenie negatywnych emocji. Dzięki niemu zostałem znakomitym biegaczem. Nigdy nie sądziłem, że będę w tym dobry, a przecież doszedłem do elity. Tego nie zakładałem od początku, po prostu biegałem najlepiej jak potrafiłem – wspomina.
Gdy Edward zaczął trenować, nie miał profesjonalnych butów do biegania, sportowego ubrania i różnych gadżetów współczesnych biegaczy. Na stopach zwykłe trampki, a na ciele to, co wówczas znajdowało się w szefie. Dresy i szerokie bluzki nie były wygodne, lecz nie to było najważniejsze. Istotne było same bieganie i ogromna pasja, z jaką się do niego podchodziło. Był wytrwałym i bardzo sumiennym uczniem. To szybko zaczęło procentować.
Talent i wielkie sukcesy
Pierwszy jego sukces to udział w maratonie o Puchar Trybuny Ludu, zajął wtedy drugie miejsce w klasyfikacji ogólnej, jako Polak był pierwszy. Kolejne sukcesy to maraton w Hamburgu, wygrał wtedy 500 marek. W latach 80. była to całkiem spora suma.
- Do dziś pamiętam, co za nie kupiłem. Jestem miłośnikiem muzyki, wiec jak na prawdziwego melomana przystało, niemal całą sumę wydałem na płyty winylowe – śmieje się Edward.
Później przyszło zwycięstwo na maratonie Stavanger w Norwegii, Badajos w Hiszpanii, Trnawa w Czechosłowacji, gdzie do dnia dzisiejszego nikt nie pobił jego rekordu, Antwerpii w Belgii i Otwocku w Polsce. Poza tym ukończył 33 maratony, biegał m.in. w Nowym Jorku, Bostonie, Pekinie, Francji, Holandii, Grecji, Niemczech i Polsce. Rzecz jasna zaliczył też maraton w Kędzierzynie-Koźlu.
- W maratonach ważne jest to, aby wrzucić taki bieg, by szło płynnie. Organizm wtedy działa bardzo sprawnie i nie odczuwa dotkliwie zmęczenia. Gdy dobiegasz na metę jako pierwszy, jest to niesamowitym uczuciem. To taki wysokie stężenie endorfin w organizmie, że aż trudno to sobie wyobrazić. Niesamowita euforia, gdy pęka taśma na piersiach i człowiek rozkłada ręce w glorii zwycięstwa. To jest ten najważniejszy moment w biegu – opowiada sportowiec.
Lata mijały, a on nigdy nie osiadł na laurach, wciąż biegał i osiągał kolejne sukcesy. Mając ponad 40 lat w swojej kategorii wiekowej był jednym z najlepszych biegaczy w Polsce. W roku 2008 w maratonie w Knurowie w ciągu 35 minut i 11 sekund pokonał 10 km, w roku 2009 był jeszcze szybszy i tę samą trasę pokonał o 6 sekund szybciej.
Trzy dni później jego życie się załamało…
15 września 2009 roku
Tego dnia jechał po prostu do pracy w Opolu. Kilka sekund i samochód ciężarowy jadący zdecydowanie za szybko wbił się w pojazd Edwarda, nie dając mu żadnych szans na reakcję. Nie miał wpływu na to, co się stało. Nic nie mógł zrobić, niczemu zaradzić, stracił przytomność. Następne 10 dni spędził w śpiączce farmakologicznej. Kiedy się z niej wybudził zobaczył zupełnie inną rzeczywistość.
- O kurcze! Gdzie ja jestem… To były moje pierwsze myśli. Syn mnie zobaczył w szpitalu i był przerażony tym, jak wyglądałem. Pamiętam, jak mój teść chwycił mnie za rękę i zapytał, czy czuję ten dotyk. Czułem go i to dało mi nadzieję, że być może nie jest tak, źle jak mi mówiono - wspomina Edward.
Niestety, obrażenia Edwarda były znaczne: wylew krwi do mózgu, pęknięcie odcinka szyjnego kręgosłupa, sześć żeber złamanych, pęknięta śledziona.
- Do dziś pamiętam, nie dawano mi szans na przeżycie. W karcie szpitalnej było napisane, że niebawem umrę. A jednak przeżyłem. Nowa rzeczywistość była dla mnie nie do zaakceptowania - mówi Edward.
Gdy przywieziono go do Kędzierzyna-Koźla, początkowo poruszał się na wózku inwalidzkim, był bardzo osłabiony. Próbował przemieszczać się przy pomocy chodzika, ale to również było zdecydowanie za trudne. Nie mógł samodzielnie wstać i zrobić czegokolwiek o własnych siłach. Był skazany na pomoc innych osób.
- To, co powtarzałem sobie w myślach, chyba trzeba by było ocenzurować. O kurwa, ja nie mogę chodzić, o kurwa, ja nie mogę chodzić! Krzyczałem w głowie, przeklinałem, ale tylko to mogłem. Moje ciało było słabe i niezdolne do niczego. Ja? Przecież to nie ja! Przecież ja przebiegam 40 kilometrów, a teraz nie mogę przejść nawet kawałeczka – opowiada Edward.
Silna wola biegacza
Trudno sobie wyobrazić, jak trudne do zaakceptowania były nowe realia dla osoby tak wysportowanej i aktywnej, jaką przed wypadkiem był Edward Rydzewski. Niemal całe swoje życie spędził w biegu i kochał to jak mało kto.
- Gdyby nie sport, nie przeżyłbym wypadku. Mechanizm obronny organizmu na urazy zadziałał u mnie bardzo intensywnie. To tak jak w maratonach, walka mojego organizmu o życie. Powiedziałem sobie, co, ja nie dam rady? Nie takie rzeczy przecież robiłem. Więc rozpocząłem walkę o powrót do sprawności – wspomina.
Wszystko co tylko mógł, robił nie tylko na 100 procent, ale i dużo więcej. Gdy zalecono mu 100 powtórzeń ćwiczeń, on robił pięć razy więcej. Osoby go rehabilitujące nie mogły się nadziwić, ile siły i samozaparcia ma w sobie.
- Nie miałem myśli typu: czy ja dam radę? Co będzie? Jak będzie wyglądało moje życie dalej? To jest tak jak z bieganiem. Biegniesz na zawodach i nagle czujesz zmęczenie, jest moment, że jeśli odpuścisz, myśli typu zejdę, bo nie dam rady dalej biorą górę. Tak właśnie jest. Nie można dopuścić do tego, aby myśl zwątpienia zakiełkowała w naszej głowie. Dziś nie potrafię latać, ale za dwa tygodnie może się nauczę. Tak trzeba podchodzić do życia i ja tak robię. Tak też zrobiłem, gdy rozpocząłem pracę nad sobą – opowiada.
Jak podkreśla Edward, nastawienie odgrywało kluczową rolę w procesie zdrowienia. Gdyby po wypadku dopuścił do siebie negatywne myśli i rozpostarł przed sobą wizję siebie na wózku inwalidzkim, zapewne nigdy nie doszedłby do tak świetnej formy w jakiej jest teraz.
- Uczyłem się chodzić od nowa, przejście 20 metrów było dla mnie wyczynem na miarę maratonu. Jednak dzięki temu, że moje ciało było wytrenowane, regeneracja nastąpiła dość szybko. Pamiętam, jak podczas drugiego turnusu w szpitalu rehabilitacyjnym w Korfantowie, a było to zaledwie trzy miesiące po wypadku, poszedłem biegać. Trzy kilometry od ośrodka spotkał mnie ordynator szpitala, jechał samochodem. Zatrzymał się, ze zdziwieniem popatrzył i zapytał co ja tu robię? Uśmiechnąłem się odpowiadając oczywiście, że biegam – śmieje się Edward.
- Nigdy nie było takich sytuacji, że nie zrobię czegoś. Zrobię, zapewne dużo wolniej, ale mimo to spróbuję. Inni ćwiczyli tylko po to, aby odpocząć. Ja ćwiczyłem dla siebie i swojego zdrowia. Wytrwale i, jak widać, to się opłaciło - dodaje.
Biega i zaraża innych miłością do tego sportu
Z każdym kolejnym dniem, tygodniem, miesiącem i rokiem Edward Rydzewski był coraz sprawniejszy. Dziś mając prawie 60 lat jest w świetnej formie, nie tylko wygląda, ale i czuje się znakomicie. Codziennie biega 10 kilometrów. Bo, jak wielokrotnie podkreślał, kocha to, co robi. Obecnie jest prywatnym trenerem. Dołączył również do ekipy grupy „Biegam bo lubię” i również tam trenuje. Dzieli się z zawodnikami swoim doświadczeniem i zapałem do tego niezwykłego sportu, przygotowuje ich do maratonów.
- Jeśli mogę pomoc poprowadzić zawodnika, to robię to z chęcią. Nie jest to łatwe. Trzeba znać fizjologię, psychologię i mieć umiejętności przekonania zawodnika, że warto biegać. Skoro ja mogę, mimo tego, co przeżyłem, to inni też dadzą radę. Bieganie to nie tylko trening ciała, to przede wszystkim trening głowy. Pamiętajmy, trenujemy serce, ciało i umysł – mówi Edward.
Z taką pasją i z takim zaangażowaniem o sporcie może mówić tylko ten, kto kocha go całym sercem. Pokonał tak wiele przeciwności losu, mimo niewielkich szans na aktywne życie, stanął na nogi i zaczął biegać. A wszystko dzięki dyscyplinie, która uchroniła go już w młodości przed zejściem na złą drogę, a w dojrzałym życiu przed śmiercią. To sport, który jak widać, nie tylko trenuje ciało, ale przede wszystkim kształtuje silny i odporny na porażki umysł. Uczy samodyscypliny, pokory, rozsądku i pokonywania własnych słabości. Historia Edwarda Rydzewskiego jest tego najlepszym przykładem.
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze