Prokuratura w Kędzierzynie-Koźlu zajęła się sprawą noworodka, który przyszedł na świat w kozielskim szpitalu. Dziecko tuż po porodzie w krytycznym stanie zostało przewiezione do szpitala w Zabrzu. Teraz walczy o życie. Rodzina zarzuca lekarzom niedopełnienie obowiązków. Sytuację analizuje również powołany przez dyrekcję szpitala niezależny zespół, który sprawdzi prawidłowość wykonywanych procedur medycznych.
Gdy 22-letnia pani Magdalena Wiśniewska przyjechała na porodówkę w 40. tygodniu ciąży, nic nie wskazywało na to, że za kilka godzin rozpocznie się dramat. We wtorek 24 października około północy kobieta wraz z narzeczonym dotarła do szpitala mając już regularne skurcze.
- Zostaliśmy przyjęci na oddział około godziny 24. Nie czekałam na ostatni moment, bo wiedziałam, że stwierdzono u mnie paciorkowca i muszę przed samym porodem jak najszybciej otrzymać antybiotyk. Poza tym czułam mniej ruchów dziecka i wolałam dla bezpieczeństwa być już w szpitalu. Dwie godziny po przyjęciu na oddział podano mi antybiotyk – relacjonuje mama dziewczynki.
Na oddziale monitorowano stan dziecka, zrobiono KTG i USG. Jak wspomina pani Magda, właśnie podczas badania USG poinformowano ją, że dziecko ma mało wód płodowych. Z informacji ojca wynika, że zasygnalizowano rodzicom odrobinę za wysokie tętno dziecka. Jednak nie mieli wyraźnych powodów do niepokoju, ponieważ, jak sobie przypominają, jedna położna mówiła im, że to tętno w normie, inna, że za wysokie. Kilka godzin później kobiecie odeszły zielone wody płodowe podbarwione krwią. Rodzicie noworodka twierdzą, że było to około godziny 3 w nocy, a decyzja o rozwiązaniu porodu poprzez cesarskie cięcie zapadła ponad dwie godziny później. Rozpoczęto przygotowanie kobiety do operacji.
- Przed cesarką wielokrotnie próbowano pobrać mi krew. Pielęgniarki nie umiały się wbić i pobrać materiału do badania. Po wielu próbach moje ręce były już sine. W końcu udało się to zrobić pielęgniarce z innego oddziału. Po tym, jak odeszły mi wody - zaczęło się to około godziny 3 i przez długi czas jeszcze po troszkę odchodziły - ponownie wykonano badanie USG. Pani, która je robiła, stwierdziła, że nic nie widzi bo odpłynęły wody i nie jest w stanie zbadać serca dziecka. Stwierdziła jednak, że bije prawidłowo, nie wiem na jakiej podstawie, skoro badania nie udało się zrobić. Gdy dowiedziałam się, że będzie cesarskie cięcie, byłam zdezorientowana i wystraszona. Później chodziliśmy trochę, skurcze były już co 3 minuty, skakałam na piłce, zaczęto mnie przygotowywać do porodu - mówi kobieta.
Jak wspomina mama Łucji, pamięta bardzo dobrze chwilę, kiedy ponownie sprawdzono tętno dziecka i okazało się, że jest bardzo słabe. Rodzina miała nadzieję, że być może to znowu wynik błędu urządzenia.
- Pamiętam, powiedziałem wtedy, że jestem zaniepokojony tym, co się dzieje. Bardzo mnie to stresowało. Przyszła inna położna i również sprawdziła tętno – wspomina ojciec dziecka.
Mama dziewczynki doskonale pamięta, jak nagle wszystko przybrało szalone tempo, gdy tętno dziecka dramatycznie spadło.
- Pojawił się lekarz z kolejnej zmiany, wystarczyło tylko jego spojrzenie i wszystko już wiedziałam. Nagle sytuacja zrobiła się gwałtowna, cały oddział biegał wokół nas. Pierwszy raz widziałam tyle osób przy mnie. Przeklinano, mówiono bardzo głośno. A ja krzyczałam, że nie chcę, aby mnie usypiali. Chciałam być świadoma. Pamiętam, jak oddziałowa chwyciła mnie za głowę i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Byłam zaskoczona, że wystarczyło spojrzenie lekarza i wszyscy zaczęli błyskawicznie działać. Obudziłam się już po wszystkim na sali – wspomina pani Magda.
Niestety, po przebudzeniu kobieta usłyszała złe wieści. Maleństwo urodziło się z zerowymi punktami, zostało reanimowane. Po wytrwałej reanimacji serce zaczęło bić i dziecko otrzymało dwa punkty. Jednak stan dziewczynki był na tyle ciężki, że musiała zostać niezwłocznie przewiezione do szpitala specjalistycznego w Zabrzu.
- Uważam, że już na pierwszym badaniu USG, gdy zauważono mało wód płodowych, należało reagować. Lekarz nie przyszedł do mnie, nie wykonał badania. Nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Lekarze teraz rozkładają ręce. Powiedziano mi, że dziecko było owinięte pępowiną i tyle. Pan doktor od tego czasu nawet nie był się ze mną zobaczyć. Gdy przyjechałam na porodówkę lekarz powinien mnie zbadać, tak jak pięć lat temu, gdy rodziłam syna, doktor przyszedł, zbadał mnie i wszystko było dobrze. Pojechałam na porodówkę pełna nadziei, szczęśliwa, że już niedługo będę miała dziecko na rękach. Ciągle jestem w szoku, nie mogę się otrząsnąć. Całą ciążę nie było żadnych niepokojących sygnałów, chodziłam na każdą wizytę kontrolną, upewniałam się jeszcze na wizytach prywatnych, byłam u kardiologa i wszystko było w porządku. Aż do samego porodu. Osoby, które do tego wszystkiego doprowadziły, muszą ponieść odpowiedzialność i tego będziemy się domagać – stwierdza mama dziewczynki.
Do zdarzenia w szpitalu ustosunkował się doktor Przemysław Karoń, który wówczas sprawował dyżur na oddziale. Jak twierdzi, nie był informowany o tym, co dzieje się na sali porodowej.
- Nie brałem udziału w tych wszystkich czynnościach prowadzonych wobec pacjentki. Moja wiedza bazuje na dokumentacji medycznej i działaniach, które podjąłem, kiedy zobaczyłem ją w szpitalu. Z dokumentacji medycznej wynika, że pacjentka została przyjęta 36 minut po północy. Nikt mnie do niej nie wezwał. Doktor, która sprawowała ze mną dyżur, dokonała przyjęcia, oceniła zapis tętna płodu i zrobiła USG, oceniając jego masę. W tym zapisie nie było nic o małej ilości wód. Być może zostało to tylko powiedziane mamie. Ja nie byłem o niczym informowany. Do godziny 6.20 byłem nieświadomy, że ktokolwiek jest na porodówce. Odbywał się poród, podczas którego tętno było monitorowane przez położne i również mnie nie wzywano – mówi Przemysław Karoń.
Jak informuje lekarz, z dokumentacji medycznej wynika, że odpływ wód płodowych nastąpił o godzinie 5.40 lub nawet później.
- Zadzwoniono do mnie, że jest odpływ zielonych wód i dwa palce rozwarcia. Zostałem wezwany o godzinie 6. Po 10 minutach byłem na porodówce, pokazano mi dokumentację zdjęciową z przepływów, które były prawidłowe. Zapoznałem się z zapisami tętna płodu i dopiero wtedy zauważyłem, że coś jest nie tak. Poinformowano mnie, że to zapis z nocy, nie poranny. Przeanalizowałem zapis tętna płodu wykonany rano i ten zapis był już lepszy, przepływy były również w normie. Nie było żadnych nieprawidłowości, zarówno wartości jak i parametry mieściły się w siatkach centylowych. W chwili wykonania tego badania dziecko nie było zagrożone i nawet przepływ nie świadczył o zbliżającym się zagrożeniu. Powiedziałem więc, że należy wykonać cięcie cesarskie i położnym zleciłem przygotowanie pacjentki do procedury. Chciałem, aby poród przez cesarskie cięcie był wykonany spokojnie, najbezpieczniej dla matki. Sam rodzaj cesarskiego cięcia wpływa na to, jakie urodzi się dziecko. Następnie czekałem aż zostanę wezwany do cięcia – wspomina lekarz.
Przemysław Kroń zaznacza, że wiedzę o tym, co działo się później, także ma tylko z dokumentacji medycznej.
- Z innych źródeł wiem również, że był problem z pobraniem krwi pacjentki, wezwano doświadczoną pielęgniarkę prawdopodobnie z OIOM. Dopiero ona tę krew potrafiła pobrać, badano ją w trybie pilnym. Pacjentką zajmowały się położne, monitorując tętno płodu. Nie mieliśmy sygnału, że dzieje się coś nieprawidłowego. W związku z tym o godzinie 7 podłączono pacjentkę na kolejny zapis, tętno płodu wynosiło 160. Odłączono i zaczęto myć brzuch, następnie próbowano odsłuchać tętno, okazało się, że to 60 uderzeń na minutę, czyli jak dla dziecka bardzo kiepskie. Wezwano dyżurującego lekarza położnika (Przemysław Karoń zakończył już dyżur – red.), który zobaczył wyniki i natychmiast zrobił cięcie. Dziecko zostało wydobyte w ciągu 5-6 minut od sygnału, że coś jest nie tak – relacjonuje doktor Karoń.
- Jeśli ja mam sytuację oceniać, to uważam, że najprawdopodobniejszą przyczyną tego straszliwego zwolnienia tętna dziecka było uciśnięcie pępowiny. Było ono dwukrotnie nią owinięte i to jest w dokumentacji medycznej. Tego nie da się stwierdzić przed porodem. Dziecko nie miało rezerwy na ratowanie się, kiedy doszło do uciśnięcia pępowiny. Dzieci przechodzące przez kanał rodny mają dużą tolerancję na niedotlenienie, bez konsekwencji. Tutaj nie było takiej tolerancji - mówi lekarz.
Jak informuje Dorota Zarańska, dyrektor ds. medycznych szpitala w Kędzierzynie-Koźlu, powołano specjalną komisję, która będzie badać czy nie doszło do nieprawidłowości medycznych i czy opieka nad pacjentką odbywała się prawidłowo.
Rodzicie dziewczynki sprawę zgłosili na policję i do prokuratury, chcą, aby osoby odpowiedzialne za to, co ich spotkało, poniosły konsekwencje. W całej tej strasznej historii pojawia się optymistyczny element, nadzieja, że maleńka Łucja przeżyje. Dostaje już coraz mniej leków, organy wewnętrzne dziewczynki pracują prawidłowo i przybrała na wadze. Jej stan jest stabilny. Jednak urodziła się w stanie śmierci klinicznej, mózg dziecka może być uszkodzony. Rodzice wierzą, że ich córka będzie zdrowa.
Reklama
Rodzice małej Łucji oskarżają personel porodówki. Dziewczynka walczy o życie
- Alina Nowicz
- 30.10.2017 10:30
Napisz komentarz
Komentarze