Bezmiar oceanu na horyzoncie, pod stopami skalisty brzeg krańca Europy, a w pokonanym polu blisko trzy tysiące kilometrów i własne słabości. Kędzierzynianin Marek Suszek wybrał się w samotną podróż rowerem do Portugalii. W Niespełna dwa tygodnie dotarł do celu podróży, którym był przylądek Cabo da Roca.
Marek wyruszył w trasę 26 maja. Zaplanowana do Portugalii podróż, była jego największym jak do tej pory rowerowym wyzwaniem. Jazdę na poważnie rozpoczął w 2010 roku, kiedy samotnie wyjechał nad Balaton. W kolejnych latach jeździł po Polsce i Czechach. Razem z żoną doczekali się syna, do którego wkrótce dołączyła córka. Dzieci państwa Suszek od małego uczestniczyły z rodzicami w wyjazdach. Markowi ciężko było jednak wybrać się na daleką wyprawę, z uwagi na konieczność poświęcenia czasu rodzinie. W końcu, gdy dzieci nieco podrosły, zdecydował się na Portugalię.
To był prawdziwy „spontan”, wyjazdu nie poprzedziły żadne przygotowania fizyczne.
- W zasadzie wyruszając na wyprawę o długości trzech tysięcy kilometrów wyjechałem z domu przygotowany jak na wycieczkę na Górę św. Anny. Zabrałem ze sobą zapasową dętkę, łyżki do opon, koszulkę, getry, majtki i skarpetki na zmianę, dwie koszulki termoaktywne, kurtkę, kamizelkę, dwa małe garnuszki, śpiwór i namiot — wylicza Marek.
Początek wyjazdu był bardzo udany pod względem odległości, które Marek pokonywał w ciągu jednego dnia. Najlepszy był jeden z odcinków pokonanych w Niemczech, w trakcie którego rowerzysta przejechał 295 kilometrów. Problemy pojawiły się we Francji. Obfite opady deszczu zmusiły kędzierzynianina do zmiany trasy przejazdu.
- Pierwszego dnia niepogody przejechałem niecałe 150 kilometrów, kolejnego nieco ponad 170. To nie był zwykły deszcz, a bardzo obfita mżawka. Deszcz padał praktycznie poziomo, a towarzyszyły mu bardzo nieprzyjemne porywy wiatru. Przez trzy dni jechałem mokry od stóp do głów, spałem w mokrym śpiworze, trzęsąc się z zimna. To była prawdziwa walka. Zdecydowałem się na przejazd południem Francji, gdzie pogoda była lepsza i udało mi się znów wykręcać co najmniej 200 kilometrów dziennie — opowiada kędzierzynianin. - To była walka również z samym sobą o to, by zachować szanse na ukończenie wyprawy. W takich chwilach potrzeba wielkiej determinacji. Człowiek odbiera jednak bardzo ważną życiową lekcję – jeśli bardzo się czegoś chce, upartym dążeniem do celu można naprawdę wiele osiągnąć.
Nowa droga była oddalona dalej na południe od zaplanowanej i krótsza o około 500 kilometrów. Rytm dnia wyznaczał czas do zachodu słońca. Każdego dnia kędzierzynianin wstawał o świcie, by po krótkiej toalecie i posiłku wyruszyć w dalszą drogę. Gdy zaczynało zmierzchać, znajdywał skrawek ziemi, na której rozkładał maleńki namiot i kładł się spać. Wyprawa była swojego rodzaju wyścigiem z czasem. Marek miał wykupiony bilet na samolot, którym miał powrócić do Polski. Choć kędzierzynianin przejechał przez pół Europy, to nie miał zbyt wiele czasu na nacieszenie się jej urokami. Zwiedzał z siodełka, w trakcie dnia zatrzymywał się tylko przy sklepach, by uzupełnić zapasy.
Do Portugalii dojechał na czas, niewiele jednak brakowało, by nie załapał się na lot do Polski, a to za sprawą źle oznaczonego terminalu na lotnisku. — Zdążyłem rzutem na taśmę, miałem dużo szczęścia, że udało mi się wrócić na czas do domu — wspomina.
Z lotniska w Warszawie odebrała go żona, która przez cały czas była dla niego wsparciem. Było to dla niego ważne, bo wyprawa wcale nie była sielanką. W Hiszpanii samotnego rowerzystę złapał kryzys. — Fizycznie nie czułem się źle, ale w pewnym momencie ogarnęła mnie duża tęsknota za domem. Chciałem zobaczyć dzieci i żonę, a byłem bardzo daleko od nich. Szybko jednak udało mi się pozbierać - mówi Marek.
Kilka dni po zakończeniu podróży kędzierzynianin obmyśla już kolejne wyprawy. Cel to Skandynawia, którą Marek chciałby objechać za dwa lata. Co sprawia, że wciąż myśli o kolejnych wyprawach?
- Każdy ma swoją motywację. Dla mnie jest to pełna przygoda. Wstajesz rano i aż do wieczora nie interesuje cię nic innego poza drogą. Nie wiesz, gdzie znajdziesz się na zakończenie dnia, ani w jakich warunkach przyjdzie ci nocować. Życie jest za krótkie, by spędzić je w fotelu — uważa rowerzysta.
Reklama
Wyszedł na rower, jakby jechał na krótką wycieczkę. Dwa tygodnie później dojechał nad Atlantyk
- 10.07.2016 09:53
Powiązane galerie zdjęć:
Napisz komentarz
Komentarze