Nie chciała, aby o niej pisano, nie chciała, aby o niej mówiono. Chciała tylko zrobić coś dla tych, dla których nikt nic nie robi. W świecie, gdzie o bydło troszczy się bardziej niż o własne dzieci, postanowiła wnieść swoją iskierkę nadziei. Dać szansę tym, do których nikt nigdy nie wyciąga ręki. Policjantka z Kędzierzyna-Koźla opowiedziała nam o swoim życiu poświęconym pomocy innym.
Ania nie chciała rozgłosu, informowania innych o tym, czym się zajmuje, nie chciała nawet wsparcia, czy jakiejkolwiek formy pomocy. To koledzy i koleżanki z pracy dostrzegli w jej działaniach coś wyjątkowego i namówili, by podzieliła się tym z innymi. Sami ją wsparli i nadal wspierają, gdy tylko znowu decyduje się pomagać. Policjantka z Kędzierzyna-Koźla każdego roku, już od kilku lat, wyjeżdża do Tanzanii pomagać tym, o których zapomniano. Po długich namowach zdecydowała się opowiedzieć nam o swojej przyjaźni z Masajami, szacunku, fascynacji, ale przede wszystkim o tym, co wnieśli do jej życia.
Zawsze odnajdywała w podróżach równowagę, zapominając o wszystkich troskach. Była w między innymi w Kenii, Tunezji, Maroku, Egipcie, Algierii, Tajlandii, Laosie, Kambodży, Indonezji, Malezji, Singapurze, Portugalii, lecz serce zostawiła w Tanzanii. Kiedy zupełnie przypadkowo trafiła do Zanzibaru i zobaczyła warunki, w jakich żyją Masajowie, coś w niej się pojawiło, ogromna potrzebę pomagania im.
- Wdziałam biedę w Azji i wielu innych krajach, natomiast w Tanzanii to zupełnie inne ubóstwo. Kiedy odwiedziłam Masajów, chciałam poznać ich życie, zobaczyć, jak mieszkają, zrozumieć, dlaczego tak, a nie inaczej funkcjonują. Wszyscy o nich zapomnieli i to było tam bardzo odczuwalne - opowiada policjantka.
Zorganizowano zbiórkę w komendzie i wróciła do niewielkiej wioski jeszcze raz. Teraz, dzięki kupionemu przez policjantów panelowi słonecznemu, w kilku domach i na podwórku jest prąd, dzieci mają artykuły szkolne i ubrania. Zainicjowała również wybudowanie w masajskiej wiosce pomieszczenia sanitarnego. Dzięki temu mieszkańcy mogą się teraz myć i korzystać z toalety, nie narażając się nocą na ataki dzikich zwierząt. Dzięki niej pojawił się również pierwszy murowany dom w wiosce. Postanowiła zapewnić Masajom alternatywne źródło wody. Już podczas budowy domu uwzględniła konstrukcję dachu umożliwiającą zbieranie deszczówki. Co tak ujęło ją w Masajach?
- Dla nich nie jest problemem, że żyją tak, a nie inaczej. Dla nich nie jest kłopotem brak wody, po prostu piją ją z kałuży. Dziecko jest chore, to trzy dni leży na ziemi i to jest dla nich codzienność. Mają jednak wiele zalet, są rodzinni, pomocni, nie przejmują się nieistotnymi sprawami. Nie mają telefonów komórkowych i po prostu z sobą rozmawiają. Jedyne, czym się martwią, to chorobą bydła, bo to właśnie bydło jest dla nich najważniejsze. Mówią, że my mamy pieniądze, a oni bydło, które jest ich bankiem, bo zawsze mogą je spieniężyć. Jak tylko przyjeżdżam, zajmuję się dziećmi, bo one chore z gorączką potrafią leżeć kilka dni na dworze, a rodzice nie idą z nimi do lekarza – zaznacza.
Ania wraca do wioski co roku i dość szybko się tam zaaklimatyzowała, mimo że warunki nie były komfortowe. Śpi się na ziemi, patykach, lecz nie narzeka, bo ona nie przyjeżdża tam odpocząć, tylko ciężko pracować.
- Nie chcę zmieniać ich życia, pokazać, jak jest fajnie w Europie. Ja po prostu chcę tylko trochę ułatwić im codzienność. Jak zamontowaliśmy panel słoneczny, przestały podchodzić w nocy dzikie zwierzęta, dzieciaki mogły wieczorem się uczyć, czytać. Cały czas mi za to dziękują – opowiada.
Kobieta nie ukrywa, że w świecie, gdzie rządzą tylko mężczyźni, białej kobiecie z Europy trudno było namówić ich do jakiejkolwiek inicjatywy.
- Nie potrafią wielu rzeczy, trzeba im wszystko pokazywać. Jak wykopać dołek, jak przybić gwoździa, tam nikt nie chodził do szkoły. Z mojej inicjatywy udało się posłać do szkoły dwójkę dzieci. One są bardzo chętne do nauki, bardzo się cieszą i chcą zdobywać wiedzę. Jak tylko wracam do nich, to na powitanie pytają, czy przywiozłam im książki. Chłopak, który marzył, by mieć zegarek, nauczył się odczytywać godziny w zaledwie jedno popołudnie. U nas niektóre dzieciaki nawet nie chcą się tego uczyć. Problem jest jednak taki, że rodziny nie chcą, by ich dzieci się uczyły. Lepiej jak pasą krowy, pracują. Tak więc miesiące namawiania, wyjaśniania, że jak dziecko zdobędzie wiedzę, będzie mogło mieć lepszą praca, a co za tym idzie, więcej zarobi i kupi krowy. Ten argument ich przekonał - mówi Ania.
Początkowo Masajowe mieli do niej ogromny dystans, dzieci uciekały, krzycząc, "biały człowiek, biały człowiek!" Teraz wszystko się odwróciło, wyczekują na jej kolejny przyjazd i witają ją jak najlepiej potrafią.
- Przybiegają do mnie jak do kogoś bliskiego, nawet z innych wiosek. Na początku uciekali ode mnie, bali się mnie, bo nigdy nie widzieli białego człowieka, teraz traktują jak przyjaciela – dodaje.
- Zazdroszczę im tego, że mają czas na rozmowę. Oni problemy rozwiązują sami, nie żyją problemami innych ludzi. Niczego innym nie zazdroszczą. Jestem pod wrażeniem jak sobie wzajemnie pomagają, nie mają niczego, ale wszystko oddadzą, jeśli ktoś inny jest w potrzebie. Mają w sobie wiele spokoju, jedyny ich problem to choroba bydła, czy łapanie wody do naczyń, gdy deszcz pada. W Europie nie doceniamy tego, co mamy, oni cieszą się każdą chwilą, każdą drobnostką – podkreśla.
Jak przyznaje podróżniczka, nauczyła Masajów wiele, nawet przytulania, czułości i większej troski o dzieci, nauczyła uprawiać warzywa, hodować kury, wszystko po to, by mieli co jeść.
- Oni nauczyli mnie wiele, ale ja również dużo wniosłam do ich życia. Nauczyłam ich uprawiać rośliny, hodować kury, a nawet przytulać. Nie znali przytulania, teraz robią to z chęcią. Kiedy okazując mi wdzięczność, przytulają, jest to dla mnie niezwykłe doświadczenie – mówi.
Marzeniem Ani jest stworzenie szkoły dla dzieci masajskich, aby każde z nich miało dostęp do wiedzy.
Reklama
Dla Masajów stała się prawdziwym przyjacielem. Podróżniczka z Kędzierzyna-Koźla dobrym duchem na Zanzibarze
- 09.05.2021 19:33
Napisz komentarz
Komentarze